Pojęcie równouprawnienia jest znane wszystkim. Jeśli jednak chodzi o tę kwestię – nie tyle na papierze co w życiu – Polska plasuje się na szarym końcu Unii Europejskiej. Dlaczego?
Relacje ekonomiczne to relacje społeczne, a więc także relacje płci. W ciągu ostatniej dekady bardzo intensywnie rozwijała się feministyczna krytyka ekonomii oraz nowe metodologie i koncepcje, nazywane również ekonomią feministyczną. Gdzie się rozwijała? Ano właśnie – na Zachodzie, nie u nas, ponieważ Polska była w tym czasie zajęta perturbacjami ustrojowymi. W naszym kraju te debaty były więc (i nadal są) mało znane, a głównym terenem, na którym feminizm podejmuje dekonstrukcję patriarchatu jest kultura.
Tymczasem, aby normalnie, godnie żyć, my kobiety musimy konsumować, produkować i zarabiać jak wszyscy obywatele. Musimy wchodzić w relacje ekonomiczne z innymi jednostkami. Te relacje są zorganizowane w określony sposób i niestety, na każdym etapie natykamy się na brak pełnego równouprawnienia. W płacy, w wieku, w przydziale obowiązków, w przedkładaniu prezencji nad umiejętności… kobiety może nie przegrywają już na starcie, ale jest im trudniej, mają więcej mają stopni do przejścia. Dlaczego tak się dzieje? Przecież… nie zawsze tak było.
W Polsce, w przeciwieństwie do innych krajów europejskich, kobiety wcześnie osiągnęły prawo do zarobkowania, ale jednocześnie były wykluczone z władzy politycznej i kontroli nad majątkiem, nad własnym życiem i ciałem. Mamy Polkę, która została pierwszą noblistką. Polka też była jedną z pierwszych kobiet prezesów regionalnych oddziałów banku już w latach 30. – rzecz nie do pomyślenia w Stanach Zjednoczonych. Maszyna ruszyła, świadomość społeczna wyszła wówczas do przodu i… stanęła, bo wciąż patriarchalne wzory władzy mają zasadniczy wpływ na życie jednostki i relacje społeczne w naszym kraju. Inni nie tylko dogonili nas, ale i przegonili.
A. Złotkowska