Debiut. Myślisz, że wzbudza większe zainteresowanie czy niepewność?
Wzbudza duże zainteresowanie.
Po pierwsze temat, który podejmuję, jest aktualny. Coraz więcej ludzi się rozwodzi albo nawet unika formalizowania swoich związków, byleby tylko nie przechodzić przez koszmar biurokracji. Zaczynamy żyć lekko, łatwo i przyjemnie. Jeżeli coś nam się nie podoba – po prostu wyrzucamy to do kosza. Naprawianie nie jest w modzie. Stałość, odpowiedzialność i empatia również nie. A czasami wystarczy po prostu pomyśleć. Nie tylko o sobie.
Życie jednak nie serwuje tylko czarno-białych obrazków. Dochodzi do wielu sytuacji, których nie można do końca zrozumieć. I tak, czasami po prostu nie ma się wyboru. Właśnie o takich przypadkach piszę. Pokazuję, że nie warto rezygnować z siebie. Nigdy i dla nikogo, choć równie mocno chcę podkreślić rolę odpowiedzialności za siebie, swoje czyny i drugiego człowieka.
A robię to w lekkiej, przystępnej formie. Dlaczego? Czasy się zmieniły. Czytelnicy również. „Miłość aż po rozwód” to instapowieść. Choć problemy, które opisuję, są stare jak świat, to sposób ich przekazania uznaję za nowatorski. Chcę, by jak najwięcej osób miało siły, czas i możliwości, by zapoznać się z losami trzech poranionych przez życie i innych ludzi kobiet. By dostarczyło im to rozrywki, ale też skłoniło do przemyśleń.
Dla mnie „Miłość aż po rozwód” to genialna powieść z ogromnym dystansem, do siebie przede wszystkim. Podobna fabuła mogłaby niekiedy wywołać lawinę łez, a tymczasem wcale tak nie jest. Czy to celowe podejście, dające hmm nadzieję?
Tak. Przecież nigdy nie jest tak źle, by nie mogło być gorzej. Warto to sobie uświadomić, zanim osiądziemy na dnie rozpaczy i porosną nas tam wodorosty. I przyssie się jakiś glonojad. Na stałe.
Życie polega na traceniu. Pieniędzy, rzeczy, ale także nadziei, siebie, bliskich. To przykre. To bolesne. To straszne. Ale prawdziwe. Musimy zdawać sobie z tego sprawę i wychodzić przeciwnościom na spotkanie. Z podniesioną głową i gardą J
Moje bohaterki lepiej lub gorzej sobie radzą. Dźwigają swoje bagaże doświadczeń, popełniają błędy, dają się nabierać. Ale idą przed siebie. Chciałabym, by osoby, które znajdą się w trudnej sytuacji życiowej, na przykład spowodowanej rozpadem małżeństwa czy długoletniego związku, zamiast chlipać w poduszkę, zaczęły się śmiać. A potem działać. By zobaczyły, że nie są same. I że o całej sytuacji wcale nie trzeba mówić ze wstydem czy grobową miną. Śmiech ma zbawczą moc. Nawet ten przez łzy.
Przyznaj, lubisz bawić się „językiem polskim”? Chemia, humor, sama nie wiem, jak to nazwać, ale właśnie to sprawiło, że nazwałam twoją książkę najlepszym debiutem tego roku.
Uwielbiam. Wierzę w moc słowa. To właśnie dzięki niemu stwarzamy świat. I jeśli potrafimy dobrze władać językiem, odmalujemy wszystko. W „Miłości aż po rozwód” sięgam po różne stylizacje, przeróżne rejestry, cieniuję, trochę się śmieję, a trochę smucę. Różnymi sprawami.
W dodatku mam specyficzne poczucie humoru i dość cięty język. Czasami się w niego ugryzę, dla dobra sprawy, ale zdecydowanie częściej zdarza mi się celowo ominąć blokadę. I potem dostaję od przyjaciół koszulki np. z nadrukami: „Sarcastic, me? Never” czy „Mam być szczera czy miła?”. Naprawdę nie wiem, o co im chodzi.
A Kinga Gąska życie traktuje poważnie? Czy się nim bawi?
Traktuję bardzo poważnie, w końcu możemy przeżyć je tylko raz. Ale ono uwielbia się mną bawić. Niestety, nie ze mną takie numery J. Powoli, konsekwentnie robię swoje. Są potknięcia, chwile zwątpienia, błędy. Każdy je popełnia, trzeba to zaakceptować, ale chociaż postarać się wyciągać wnioski. Przyjąć, że nie na wszystko mamy wpływ, ale starać się działać. Mieć swoje wartości, priorytety. I cały czas sprawdzać. Przecież los lubi mieszać karty.
Na swoim koncie masz dziesiątki zredagowanych powieści, opowiesz nam, skąd pomysł na napisanie własnej?
Pierwszą „książkę” napisałam, gdy miałam osiem lat. Pierwszą powieść zredagowałam, gdy miałam dwadzieścia trzy, a może dwadzieścia cztery lata? Ewidentnie pisanie było pierwsze. Tylko łączyło się z ocenianiem. Szumem. Pytaniem. Źle to znoszę. Nie lubię, gdy moja osoba wzbudza zainteresowanie. Wolę skupiać się na pracy. A do tego potrzebuję spokoju. Szuflada była ciasna, ciemna, ale przyjemna, bo zapewniała komfort odcięcia się od ludzkiej dociekliwości. Jednak kocham książki. Wybrałam filologię polską z pełną premedytacją, choć sporo rzeczy mnie nużyło, zwłaszcza początkowo, i tak, mogłam ze spokojem pójść na inny kierunek. Potem były korekty, jeszcze później redakcje. A pomiędzy recenzje. Ciągnęło mnie do książek, ale wciąż nie miałam odwagi, by z kimkolwiek podzielić się swoją pisaniną. Cierpiałam na syndrom „nie dość dobre”, „więcej światła i tak dalej”. W zasadzie nadal mnie to prześladuje. Ale trochę zmieniłam podejście do całej sprawy, to raz. A dwa, ta powieść powstała po moim dość dużym kryzysie związanym z wiarą w książki. Już prawie przyznałam, że tak, ludzie nie czytają, a książka jest medium odchodzącym do lamusa. Tylko jeśli podporządkowujesz książkom całe życie, takie wnioski są naprawdę bolesne. I wtedy, nagle, przypłynął (dosłownie, bo stałam sobie na brzegu 😉 do mnie pomysł na instapowieść. To było ponad dwa lata temu. Potem, swoim zwyczajem, zepchnęłam go na dno szuflady. Ale wciąż powracał, a bohaterki wierciły mi dziurę w brzuchu. Marudziły, że muszę im dać głos. A jeszcze później zaczęły zbliżać się moje trzydzieste urodziny. Zamiast się smucić upływającym czasem, postanowiłam celebrować ten fakt przez cały rok. Wymyśliłam kilka sposobów na uczczenie trzydziestki. Wszystkie zrealizowałam. Jednym z nich było właśnie wyjście z szuflady. Mówiłam już, że jestem konsekwentna? Jeśli trzeba, to do bólu J.
„Miłość aż po rozwód” ma ciekawą konstrukcję, trochę jakbyśmy scrolowalli czyjś profil na Instagramie. Możemy się buntować, ale media społecznościowe stały się ważne. Co chciałaś przekazać czytelnikom takim nietypowym podejściem do rozdziałów? A może to forma zabawy bez nadawania jej znaczenia?
To powieść inspirowana mechanizmami funkcjonowania mediów społecznościowych. Chętnie chwalimy się swoim udanym życiem: rodzinnym, towarzyskim, zawodowym. Skoro żyje się nam tak kolorowo, to dlaczego wzrasta sprzedaż antydepresantów? To jest właśnie pęknięcie, które uchwyciłam w swojej powieści dzięki instagramowej formie. Zobrazowałam moment, gdy rzeczywistość rozmija się z tym, co wystawiamy na pokaz, dla poklasku. Czytelnik ma czuć się tak, jakby oglądał profile moich bohaterek: Joanny, Jadwigi i Eweliny. Zamiast oglądać zdjęcia, czyta fragmenty tekstu oznaczone odpowiednimi hasztagami. Każdy z nich ma znaczenie. Nawet to, jak są sformułowanie, jest istotne. Świadczy o bohaterce, jej podejściu do życia, stopniu zaznajomienia się z mediami społecznościowymi i obycia w wirtualnej, ale i tej realnej rzeczywistości. To także miejsce, w którym można zobaczyć mój sarkazm, zaobserwować, z czego się trochę śmieję albo ukryta niespodzianka dla bliskich mi osób. Ale oni mają lekturę elitarną, w ramach podziękowania za to, że byli i są.
Rozumiem, że trzymać kciuki za następną książkę? Fajnie, że piszesz!
Dziękuję. Proszę, na razie trzymaj za tę. Oby komuś pomogła. Wpuściła pierwsze promienie słońca do zaciemnionego pokoju. Tyle mi wystarczy.
A następne są i będą. Mam nadzieję, że jeszcze o nich porozmawiamy.
Wywiad przeprowadziła: Justyna Chaber z ONA CZYTA
https://www.facebook.com/